Nieczęsto zdarza się, że obiekt naszych westchnień zwróci na nas uwagę i zaprosi na kawę, a potem na kolację. Ale spotkało to właśnie mnie i czułam się, jakbym na loterii strzeliła… no może nie szóstkę, ale solidną czwórkę przy dużej kumulacji. Wtedy jednak pojawił się klasyczny kobiecy problem, a mianowicie, że rozpaczliwie nie miałam się w co ubrać.
Zakup uroczej sukienki przed randką
Gdybym spodziewała się Leon zaprosi mnie na randkę, to pewnie już miesiąc wcześniej miałabym wybraną odpowiednią sukienkę. Na kawę poszłam tak jak stałam, to znaczy prosto z pracy, w ulubionych rurkach, jedwabnej bluzce, marynarce i bereciku nieco krzywo siedzącym na lokach. Ale o ile do pracy mogłam tak wyjść, to na kolację niekoniecznie i tak rozpoczęła się moja Misja: Sukienka. Na zakupy miałam bardzo mało czasu, więc odpadały zakupy w sieci. Niemalże wyrwałam przyjaciółkę z fotela u kosmetyczki, domagając się, by zdradziła mi swoje źródło ślicznych kiecek, a najlepiej niech idzie tam ze mną, na już, bo Kryzys, taki przez naprawdę duże K. Ilonka na szczęście wykazała się daleko idącym zrozumieniem, poczekała tylko, aż paznokcie jej wyschną i zabrała mnie do swojego ulubionego sklepu z sukienkami. Czego tam nie było! Sukienki na wesela, wieczorowe imprezy, na plażę. Z koronki, z tiulem, bawełniane, jedwabne i sztuczne. Krótkie i długie. Były sukienki z rękawami i bez. Była też śliczna sukienka, która najwyraźniej tam na mnie czekała. Miała mój ulubiony wzór, czyli kropki. Dół był niebieski, góra czarna, całość łączył pasek.
Sukienka była idealnym połączeniem stylu pin-up i współczesnej mody i świetnie na mnie leżała. Pasowała na wyjście na kolację, ale nie krzyczała od progu „Staram się za bardzo”. Uznałyśmy z Ilonką, że nawet jeśli z Leonem mi nie wyjdzie, to przynajmniej mam na pociechę naprawdę ładną sukienkę. Nie ten facet to inny, a kiecka zostanie.